Historia Kamili. Wakacje sprzed dwóch lat wspominałam jako najlepsze wakacje w życiu. Spędzaliśmy je rodzinnie we Włoszech, w Bari, nad Adriatykiem. Plaże pełne gorącego piasku, ciepłe morze, wspaniałe włoskie jedzenie i jedne z najpiękniejszych zachodów słońca jakie widziałam. I chociaż miałam obawy czy tak daleka podróż z dwójką małych dzieci ma sens, mój mąż mnie przekonał. Pojechaliśmy.
Pierwszy tydzień był fantastyczny. Dzieciaki nieźle znosiły upał, my też. Chociaż obawiałam się poparzeń słonecznych, spędzaliśmy całe dnie nad morzem, wracając tylko na sjestę do hotelu. Wieczorami, gdy maluchy zasypiały, schodziliśmy do restauracji lub siadaliśmy pod parasolkami z drinkiem lub lampką włoskiego wina. Cieszyliśmy się sobą.
Drugi tydzień zapowiadał się równie pięknie. Prognozy pokazywały pogodę wakacyjną – słońce, ciepło, żadnych burz czy chmur. Cieszyłam się, że będziemy mieli udane wakacje. Wszystko zmieniło się w tamten wtorek. A zaczęło się niewinnie.
Kiedy szliśmy na plażę zorientowałam się, że krem z blokerem został na półce w łazience. Miałam tylko „piętnastkę” dla nas, ale dla maluchów to było za mało. Wzięłam od męża klucze i wróciłam do hotelu. Już na początku wydawało mi się, że coś jest nie tak – przyglądało mi się paru Włochów, ale stwierdziłam, że pewnie podobają im się blondynki, to się gapią… Otwarłam drzwi, weszłam do pokoju i zabrałam co trzeba. Gdy szłam przez hol znów ich minęłam. Obsługa się nudzi – pomyślałam. Pewnie jacyś pomocnicy kucharza, albo ogrodnicy – w taki upał jeszcze nie mają co robić.
Dzień na plaży minął nam super – puszczaliśmy latawce bo trochę wiało, pluskaliśmy się w falach i zbudowaliśmy piękny zamek z piasku, z basztami i blankami. Dzieciaki nie chciały wracać do domu, ale w końcu upał nas pokonał i postanowiliśmy chwilę odsapnąć w klimatyzowanym pokoju hotelowym. I tu spotkała nas niemiła niespodzianka…
Drzwi od pokoju były lekko uchylone, a przecież pamiętam że je zamykałam! Okropnie się zdenerwowałam! Weszliśmy do środka… a tam jak na filmach. Wszystkie ciuchy wywalone z szaf, szuflady góry nogami.
Marek od razu rzucił się do szafki, gdzie trzymaliśmy plecak z dokumentami – paszportami, kartami EKUZ, ubezpieczeniem. Nie było go. Wraz z nim nie było gotówki i kart kredytowych. Mieliśmy przy sobie tylko tyle co wzięliśmy na plażę, na lody i żadnych papierów.
Gdy popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach i powiedział te dwa słowa: nie ma, myślałam że zemdleję. Zrobiło mi się słabo, klapnęłam na fotel i nie mogłam wykrztusić z siebie słowa. Patrzyłam tylko na to pobojowisko, po którym teraz biegały nasze rozbawione dzieci, nie rozumiejąc powagi sytuacji. Szczęściarze – pomyślałam i zapragnęłam znów mieć parę lat i żadnych problemów.
Marek poleciał do recepcji. Szybko zjawił się pracownik, zadzwonił po policję. Przyjechali carabinieri. Pytali nas o wszystko, co zginęło, gdzie było, czy kogoś podejrzewamy, czy drzwi na pewno były zamknięte. Miałam łzy w oczach – bo chwilach cudnej beztroski takie coś! Byłam tak zdenerwowana że nie potrafiłam odpowiedzieć na podstawowe pytania. Czy ja na pewno zamknęłam te drzwi…?
Marek wisiał na telefonie – blokował karty, rozmawiał z konsulatem w sprawie dokumentów, sprawdzał transakcje bankowe. Dzieciaki najpierw szalały, a potem padły zmęczone w swoich łóżeczkach. Przynajmniej ich miałam z głowy.
Większym problemem okazało się dogadanie z policją. Ich angielski był słaby, a my po włosku dopiero zaczynaliśmy się uczyć. Próbowaliśmy przez translatora, ale to się nie sprawdzało. Tu ważne były szczegóły, a te były pomijane lub źle przekładane.
Pomogło nam małżeństwo Polaków z końca korytarza. Poznaliśmy się na kolacji – byli miłośnikami Włoch, bywali tu co roku i oczywiście świetnie mówili po włosku. Gdy zobaczyli cały rozgardiasz i biegających po korytarzu policjantów wraz z obsługą hotelu, domyślili się że potrzebujemy wsparcia. Tłumaczyli wszystko i dzięki nim udało się w końcu złożyć zeznania. Jesteśmy im ogromnie wdzięczni za pomoc.
Gdy policja w końcu sobie poszła zaczęliśmy się zastanawiać co teraz. Nie mamy pieniędzy, nie mamy dokumentów, nie mamy nic. Żeby wyrobić papiery trzeba jechać do konsulatu – z dziećmi to będzie nie lada wyprawa! Jednym słowem – żegnaj beztrosko i żegnajcie spokojne wakacje. Teraz czeka nas mnóstwo obowiązków, załatwiania i nerwów.
Marek przytulił mnie i powiedział że jakoś to przetrwamy. Nie straciliśmy tak dużo. Karty udało się poblokować zanim złodzieje je wyczyścili. Zabrali nam kilkaset euro, bo nie trzymaliśmy wszystkich pieniędzy w gotówce. Zniknął też mój złoty łańcuszek. Obrączki na szczęście mieliśmy na palcach.
Jednak najgorszy był strach i brak bezpieczeństwa. Ktoś obcy był w naszym pokoju, ktoś grzebał w naszych rzeczach. Do końca wyjazdu budziłam się w nocy, bo wydawało mi się, że obcy ludzie chodzą po pokoju.
Kilka dni później znów odwiedzili nas policjanci. Podobno udało im się złapać sprawców – szajkę, która czyhała na turystów. Zazwyczaj łatwo im szło, bo ludzie na wakacjach zapominali o podstawowych zasadach ostrożności – obnosili się z pieniędzmi i biżuterią, nie zamykali drzwi i gubili portfele. Naszych dokumentów i pieniędzy nie udało się odzyskać. Ale przynajmniej cieszę się, że sprawiedliwości stało się zadość. Jednak złe wspomnienia wciąż mnie prześladują i wciąż zdarza mi się obudzić w nocy z wrażeniem że coś jest nie tak…
A czy Tobie przydarzyła się podobna historia na wakacjach?
Okoliczności kradzieży co prawda nieco inne, ale niestety nas też to spotkało. Byliśmy na jednej z najpiękniejszych plaży na Sycylii. Byliśmy w trakcie przejazdu z jednego miasta do drugiego, więc siłą rzeczy wszystkie rzeczy mieliśmy ze sobą. Dosłownie na kilka chwil położyliśmy się na piasku, by choć trochę nacieszyć się włoskim słońcem. I nagle poczułam na twarzy piasek, jakby ktoś mnie posypał. Okazało się, że to piasek, który poleciał spod stóp złodzieja uciekającego z jednym z naszych plecaków. Tuż przy plaży czekał na odpalonym skuterze jego kumpel. Nie odzyskaliśmy dokumentów, pieniędzy, kart zdrowia i bankomatowych, jednego telefonu i kupionej dwa dni przed wyjazdem lustrzanki. Na policji też był problem z dogadaniem się po angielsku. Pan z polskiego konsulatu dał nam do zrozumienia, że podejrzewa, że po prostu chcemy naciągnąć państwo na podróż do Rzymu (bo na Sycylii konsulat czynny jest tylko raz w tygodniu). Bank, w którym wówczas miałam konto, robił mi problemy z zablokowaniem karty, bo, mimo że podałam swój pesel, numer identyfikacyjny, nazwisko panieńskie matki i milion innych pierdół, to nie pamiętałam jakiegoś kodu, który dostałam przy zakładaniu konta kilka lat wcześniej.
Stresu, który wtedy przeżyliśmy, nie da się opisać. Odetchnęliśmy dopiero, gdy przeszliśmy przez bramki na krakowskich Balicach.
Nie życzę nikomu takich „wakacji”, dlatego gdzie tylko mogę, opisuję naszą historię. Kiedyś do głowy by mi nie przyszło, że ktoś może być tak bezczelny, żeby wyrwać mi plecak spod głowy. Dzisiaj już nie jestem taka naiwna.
Na szczęście nic do tej pory nam się takiego nie przydarzyło!