Historia Lilki.
Zeszły rok był wyjątkowy. To właśnie na Mikołaja dostałam od mojego męża podróż marzeń – wycieczkę do Włoch. Od małego byłam zafascynowana tym krajem i ludźmi. Uwielbiałam kuchnię śródziemnomorską, letnie upały, oliwkowe gaje i winnice. Kochałam każdy fragment krajobrazu, który przypominał mi o słonecznej Italii. I najbardziej z tego wszystkiego kochałam Rzym, wieczne miasto, łączące w sobie piękno starożytności z tętniąca życiem nowoczesną metropolią.
I właśnie wycieczkę do Rzymu sprezentował mi mój kochany mąż!
Wyjazd zaplanowaliśmy na lipiec, zostawiając dzieci z dziadkami. To miało być jak miodowy miesiąc – tylko my, we dwoje. Po ślubie nie udało nam się pojechać, bo byłam już w ciąży z Martyną. Teraz, prawie 12 lat później, mieliśmy to nadrobić. Jak ja się cieszyłam!
Przygotowywałam się tygodniami. Planowałam co i jak zwiedzimy, chciałam zajrzeć do każdej polecanej kafejki i restauracji. Mój mąż śmiał się, gdy widział jak leżę w łóżku zakopana w przewodnikach turystycznych, z milionem kolorowych zakładek dookoła. Z każdego wypisywałam to, co najważniejsze, więc przed wyjazdem miałam tony karteczek w różnych kolorach!
Marcin pewnego dnia tylko popatrzył na ten chaos i powiedział że mnie nie wpuszczą do samolotu. Następne dni ograniczałam karteczki do minimum, tworząc harmonogram na każdy dzień naszego pobytu. W końcu udało się jakoś upchnąć wszystkie atrakcje. Kupiłam nowy kostium kąpielowy, seksowną bieliznę i byłam gotowa do wyjazdu!
Noc przed wylotem nie mogłam spać. Co chwilę zerkałam na zegarek. Czy to już? Czy nie zaspaliśmy? Wstałam godzinę przed budzikiem, a jak Marcin wstał to ja już siedziałam na walizkach i go poganiałam. Tak strasznie się cieszyłam!
Po pierwsze: my sami bez dzieci. Kiedy ostatnio nam się to udało? Wreszcie będzie można poszaleć…
Po drugie: moje kochane Włochy, do których tęskniłam cały czas, wyglądając tego gorącego słońca i równie gorących temperamentów. U nas i jednego, i drugiego próżno szukać.
Kilka razy sprawdziłam bilety i w końcu pojechaliśmy na lotnisko. Odprawa minęła nam bez problemu i chwilę później patrzyłam, jak Polska zamienia się w mały punkcik. Marcin przytulił mnie. Nasza przygoda się zaczynała.
Lotnisko Fiumicino przywitało nas upałem i gwarem. W porównaniu z Polską tu było naprawdę ciepło. Uświadomiłam sobie to, gdy staliśmy czekając na bagaże. Zamiast bluzki wolałabym zwiewną sukienkę, którą zapakowałam do torby… Pasażerowie naszego samolotu odbierali swoje walizki i szli ku wyjściu, a naszych ciągle nie było. W końcu pas transmisyjny stanął. Zostaliśmy przy nim sami.
SAMI!
Naszych bagaży nie było. Nie wypakowano ich z samolotu?
Zdenerwowani pobiegliśmy do biura obsługi. Trafiliśmy na popołudniową sjestę, która tu jest święta – nikogo nie ma, nikt niczego nie zrobi bo odpoczynek! Na dwie godziny, w największy upał zamykają się urzędy, biura i inne instytucje. Także te na lotnisku!
Usiedliśmy na ławce i nie wiedzieliśmy co robić. W bagażu mieliśmy wszystko. Część pieniędzy, ciuchy, papiery meldunkowe do hotelu, kosmetyki, rozmówki włoskie… nie mieliśmy nawet jak kupić sobie coś do jedzenia, bo wszystko było pozamykane. Włosi odpoczywali, chowając się przed upałem w klimatyzowanych pomieszczeniach. My tkwiliśmy wciąż na lotnisku.
Kiedy w końcu po 16 otwarto nasze okienko, miła pani powiedziała, że zajmie się sprawą. Było nam ciężko się dogadać, bo nasz włoski nie jest najlepszy, ale w końcu się udało. Spisaliśmy reklamację i mieliśmy czekać aż do nas zadzwonią. Powiedzieli, że zazwyczaj walizka znajduje się w kilka dni, ale czasami trwa to nawet dwa tygodnie, gdy poleci w innym samolocie na drugi koniec świata.
Dwa tygodnie bez niczego? Czy oni oszaleli? Za dwa tygodnie to my przecież będziemy już z powrotem w domu!
Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do hotelu. Jakoś udało nam się zameldować – na szczęście mieliśmy maile w telefonie, a rezerwację potwierdzaliśmy online. W końcu weszliśmy do klimatyzowanego pokoju i padliśmy na łóżko. Byliśmy wyczerpani.
– A może będziemy udawać, że nic się nie stało? – zapytał Marcin i przysunął się bliżej. – Co tam walizka, ważne, że jesteśmy tu razem.
Byłam wkurzona, ale pomyślałam, że może mieć rację. Nie po to lecieliśmy tyle kilometrów tutaj, żeby zmarnować ten czas na dąsanie się. Wyjęliśmy szampana z lodówki i zaczęliśmy świętowanie. Potem wybraliśmy się na plażę i małe zakupy. Co potrzeba na te kilka dni? Kosmetyki i ręcznik są w hotelu, a jeszcze mieliśmy wykupione wyżywienie all inclusive, więc z tym też nie było problemu. Marcin kupił sobie szorty, koszulki i kąpielówki, a ja sukienkę i odlotowe bikini.
Potem przeszliśmy się po centrum, weszliśmy na prawdziwą, włoską kawę do małej kafejki. Patrzyliśmy na zmęczone tłumy z przewodnikami przewalające się za oknem, w kolorowych czapeczkach i chusteczkach z logo firm i… cieszyliśmy się, że nie musimy tak robić. Moje harmonogramy zwiedzania Rzymu zostały przecież w walizce!
I wiecie co? Zupełnie tego nie żałowałam. Spędziliśmy wspaniały tydzień „na luzie”: wylegując się na plaży (i w łóżku…), spacerując po mieście i jego zakątkach, a także kosztując specjałów miejscowej kuchni (kucharz w naszym hotelu z pewnością był rodowitym Włochem, pyszności)! Ani razu nie pomyślałam, że moglibyśmy być teraz w tym muzeum, czy oglądać tamtą atrakcję turystyczną.
Bardzo się do siebie zbliżyliśmy przez ten czas. Wreszcie mieliśmy chwilkę by pogadać o sobie, o naszym związku, o oczekiwaniach i potrzebach. Nie było codziennych obowiązków i ścigania się z zegarkiem o cenne minuty. Było cudownie.
A walizka? Znalazła się. Moja mama zadzwoniła w ostatni dzień, że dzwonili z lotniska w Warszawie, że możemy sobie ją odebrać. Była strasznie zdenerwowana – nie wiedziała, że zgubili nam bagaż, bo nic jej nie powiedzieliśmy! Gdy przyjechaliśmy do domu i pojechaliśmy na lotnisko po naszą walizkę, to okazało się, że jej nie ma. W tym samym dniu zadzwoniła miła pani z lotniska Fiumicino, że nasz bagaż już u nich jest!
Dzięki temu nasza walizka zwiedziła kawał świata i wróciła do domu nierozpakowana. Gdy rozpakowywałam ją śmiałam się tak, że aż się popłakałam…
A jakie przygody spotkały was na wakacjach?